Udało się, ale nie tak jakbyśmy się tego spodziewali. Gdyby nie brak możliwości obserwacji lądowania na żywo w telewizji, mielibyśmy niezły horror.
Okazuje się, że przewidywania o niemożliwości zakotwiczenia 2,5 metrowych harpunów były jak najbardziej trafne. Harpuny nie wbiły się w powierzchnię, a co gorsza śruby, które miały zamocować lądownik na stałe do powierzchni, nie trzymają się podłoża jak było to planowane. Prawdopodobnie struktura samej powierzchni w miejscu lądowania okazała się zbyt luźna.
Zacznijmy jednak od samego początku.
Po odłączeniu się od Rossety, lądownik Philae zaczął wolno zbliżać się do powierzchni w kierunku pierwszego z planowanych miejsc lądowania, oznaczonych jako J, a później przemianowanym na Algkia.
Potwierdzenie lądowania operacji dotarło na Ziemię 12 listopada 2014 r. o godzinie 17:03. W ESA nastała euforia, która trwała kilka minut, a tylko kontrolerzy lotu zauważyli dziwny zanik sygnału bezpośrednio po wylądowaniu.
Okazało się, że harpuny nie zadziałały i odbił się on od powierzchni, szybując aż kilometr! Po kolejnym zetknięciu z kometą odbił się na kolejne kilka metrów i osiadł w małej rozpadlinie lub przy boku skały dwiema z trzech nóg. Zostało to potwierdzone na pierwszych zdjęciach z miejsca lądowania.
Na szczęście okazało się, że wylądował w prawidłowej pozycji… ale za to schował się w cieniu!
W ciągu pierwszych dni lądownik może korzystać z głównych baterii, litowe chlorkowo-tionylowe o pojemności 1200 Wh, te jednak nie przewidziano do kolejnego podładowania. Zapas energii lądownik gromadzi w bateriach litowo-jonowych. Generator słoneczny tworzą pokrywające kadłub krzemowe ogniwa słoneczne, które dają w odległości 3 au, 9 W energii.
Obecnie wszystko więc zależy od możliwości zasilenia lądownika. ESA rozważa właśnie różne plany, a wśród nich wprowadzenie go w stan uśpienia do momentu, aż kometa obróci się w taki sposób, aby na baterie słoneczne zaczęło docierać światło.
Marek Substyk, PTMA